Jak zrobić dobry film szkoleniowy

Co jest największym sprzymierzeńcem trenera, a jednocześnie największym koszmarem uczestnika szkoleń sprzedażowych w firmach? Scenki! Dziś będzie o starych, dobrych filmach szkoleniowych — takich z fabułą, scenariuszem i ekipą filmową. Czyli scenki, w których nie musisz brać udziału. Za to takie, na które ja czasem patrze okiem realizatora.
Zastrzegam na wstępie, że pomęczmy się dziś właśnie z taką, a nie inną formą e-learningowego wideo. Wiem, że są dziesiątki różnych, ale dziś skupimy się właśnie na tej klasyce gatunku. Czasem jest to komedia, czasem dramat, a na planie nierzadko horror. Zaczyna się zwykle podobnie:
(Panie) Piotrze, wprowadzamy nową strategię dotyczącą procedur… &#%&^$%@%*@^(^@*%(… czy pomoże nam pan?
Każdy chce zrobić dla swojej firmy najlepszy film na świecie, nie ma co do tego wątpliwości. Nie każdemu, za to, się ta sztuka udaje.
5 kroków do sukcesu
Może to, co stworzymy nie trafi do konkursu głównego w Gdyni, ale zróbmy wszystko, żeby miało większe szanse, niż „Historia Roja”. Przed nami pięć kroków, z których samo nagranie jest tylko jednym, i to wcale nie pierwszym. Nie drugim, trzecim, ani nawet czwartym. Cały ambaras w tym, że często pierwszy kontakt z klientem jest taki, że mówi on dwie rzeczy:
Scenariusz już mamy, tak więc w zasadzie jesteśmy gotowi…
Hola, hola! Scenariusz to też nie jest punkt pierwszy. Ani nawet drugi. Po wtóre pada z ust klienta magiczny, nieśmiertelny evergreen każdego projektu:
Zależy nam na czasie…
Ewentualnie coś o budżecie, ale to inny temat. Budżet zawsze można powiększyć (Naprawdę! To bardzo abstrakcyjne pojęcie, gdy masz już budżet, ale jeszcze nie wiesz, co chcesz zrobić). Budżet można też po prostu zaakceptować. Natomiast czasoprzestrzeni nikt nie zagnie, a przynajmniej nie poza granicę wyznaczone przez prędkość światła.
Dziś więc o tym, żeby było po kolei, właściwie i działało. Uprzedzam, że trochę się wyżyję na Anonimowych Klientach, ale to nic osobistego. Kilka przypadków z życia wziętych się przyda.
Po pierwsze: Odpowiednia strategia
Baaaanał! Przecież każdy wie, że strategia to w ogóle must have i bez strategii się normalnie z miejsca nie ruszysz. Tak, każdy to wie. Tylko ze strategiami jest jak z aplikacjami na Windows Phone – albo ich nie ma, albo są bez sensu. Więc nawet jeśli nie ma strategii, to jest przynajmniej jakaś wiedza, którą możemy przełożyć na fakty: cele i wskaźniki. Dziś wideo jest na tyle powszechną formą, że napotykamy na nie na każdym kroku. Portale, blogi, serwisy, kanały – cała masa okazji, aby zmarnować czas na coś, co nie jest wiele warte.
Twój odbiorca, nawet jeśli przymuszony do oglądania, bo wideo będzie częścią programu szkoleniowego, ma swój gust i swoje doświadczenia. Wie co jest dobre, a co nie. Ocenia przydatność i angażuje się nie tylko dzięki jakości tego, co widzi, ale rownież z punktu widzenia celowości spędzenia kilkunastu czy kilkudziesięciu minut na oglądaniu. Wideo samo w sobie nic nie daje, film to wynalazek z XIX wieku, dlatego nie myśl sobie, że dodanie go jako formy do swoich treści szkoleniowych da ci nową jakość.
Jeśli reprezentujesz małą lub średnią firmę, to myśląc o wideo, często ogólnie wymyślisz po raz pierwszy, co chcesz osiągnąć na polu nowoczesnego distance learning. Taki projekt do sfilmowania może wręcz stać się katalizatorem dla procesu fermentu. Nie zawsze tak jest, ale spotykam się z tym, że dopiero podpisując zlecenie na materiał multimedialny, decydenci i stratedzy zaczynają sobie zdawać sprawę, że wchodzą na zupełnie nowe pole. Bywa, że minowe.
W dużej firmie strategia zazwyczaj zderzy się z oczekiwaniami zarządu czy planami marketingowymi. Tutaj bardziej trzeba się skupić na dopasowaniu się do kierunku, w którym idą wszystkie owce w twoim stadzie, niż wytyczać nowe ścieżki. Chyba, że chcesz zmienić stado na inne.
Najszybsza droga do ustanowienia strategii to zastanowienie się tak na poważnie, co ten film ma robić i do kogo jest skierowany. Jeśli myślisz, że już się nad tym zastanowiłeś, to uwierz mi, że celem filmu nie jest „lepsza obsługa klienta” czy „większa sprzedaż”. To są ogólne cele twoich działań.
Jednak film nie jest medium ogólnym, ale szczególnym. Ma scenariusz, bohaterów, lokacje, kadry itd. Zanim więc będziemy decydowali o konkretach, musimy porozmawiać o tym po co w ogóle to robimy. Jak film wpisuje się w dalszą działalność i co ma osiągnąć jego produkcja i publikacja. Czasem wnioski są nieciekawe dla mnie, bo wychodzi na to, że nie ma sensu robić filmu.
Po drugie: planowanie produkcji
Jest to temat mi bliski, bo pokrywa się częściowo z moim wyuczonym zawodem. Nie ma w nim wiele z romantyzmu dawnych planów filmowych. Są za to ciągle te same pytania:
- Jakie są założenia produkcyjne?
- Jak wygląda scenariusz?
- Czy wymaga dostosowania do języka wideo? A może trzeba wykonać storyboard? Taki komiks fajnie wygląda, ale ktoś go musi zrobić i komuś za to trzeba zapłacić.
- Ekipa, szczególnie, gdy potrzebne są specyficzne kompetencje, np. zdjęcia z drona. Umówmy się, w większości wypadków szkoleniowe produkcje „szyje” ekipa maks. 5-osobowa, z czego każdy posiada co najmniej dwa talenty (standardowo operator – oświetla), no ale tym bardziej trudno jest zastąpić jakieś braki, gdy wyjdą za późno.
- Lokacje – często nagrywa się w warunkach naturalnych, np. sklep czy gabinet lekarski. Takie zdjęcia nierzadko są realizowane nocą, w najlepszym przypadku – w weekendy.
- Role – serio, gdy trenerzy albo pracownicy wcielają się role, szczególnie w scenkach sprzedażowych, to wychodzi „drewno”.
- Design, w tym – kontynuując makaronizmami: dress code i brand book. Dodam tylko, że „ładne” i „brzydkie” to jest opinia, a nie kategoria. Dobrze zatem, żeby u klienta był ktoś „opiniotwórczy”.
- Plan zdjęć – czyli czemu nagrywamy w takiej, a nie innej kolejności.
Wszystko, ale to naprawdę wszystko trzeba zaplanować (nikomu się to nie udaje). Podam pierwszy lepszy przykład: Czy wideo będzie mogło być po rosyjsku? No będzie mogło. Ustalmy tylko czy: a) napisy, b) voice over, czyli lektor, c) dubbing. Wersja c) jest oczywiście najdroższa, ale trzeba też wiedzieć, że widzowie z Rosji przywykli, w przypadku voice over, że role męskie czyta mężczyzna, a żeńskie – kobieta. U nas męskie i żeńskie czyta pan Knapik, a zwierzęce – pani Czubówna. Za to Czesi czy Niemcy mogą w ogóle nie zrozumieć o co chodzi z tym lektorem.
Dlatego w głowie kierownika produkcji na tym etapie w głowie bardzo często zapala się czerwona lampka. I w związku z tym będzie on upierdliwie drążył niewygodne tematy i kilka razy przypomni, że „jesteśmy w dupie z czasem”. Nic osobistego, po prostu czerwone lampki w głowach tak działają.
Po trzecie: scenariusz
Kiedyś nagrywałem taką scenę, w której udział brali Asystentka i Klient. Klient próbował coś tam ustalić, w pewnym momencie przerwała mu Asystentka, mówiąc: „Przepraszam, ale nie mogę skończyć pana obsługiwać, gdyż zauważyłam, że właśnie zemdlał inny klient” — true story.
Autorami scenariuszy są zazwyczaj trenerzy, którzy na co dzień zmuszeni są do wdrażania lepszych czy gorszych standardów obsługi klienta. W różnych firmach różnie się to nazywa, ale generalnie jest to kodeks zupełnie sztucznych zachowań i formułek, które obsługujący muszą przyswoić, aby obsługiwany był zachwycony i kupił, i wrócił. O ile ściany sal szkoleniowych usłyszały już wiele i niejedno jeszcze zniosą, tak na filmie dialogi rodem z „Plebanii” brzmią wyjątkowo sztucznie.
Oczywiście, w sklepach obsługiwać można różnie. Można na wrotkach podjeżdżać kręcąc piruety, jeśli zarząd to zaakceptuje. Sam grzebałem przy takim standardzie, szkoliłem z niego i parę osób przez to pewnie skrzywdziłem. Jednak są takie branże, gdzie oprócz obsługi liczymy też na pewien stereotyp empatii. Na przykład recepcja w prywatnej przychodni.
I tutaj wchodzimy znacznie głębiej, niż kompetencje ekipy od filmu szkoleniowego. Jeśli widzę scenariusz, który zakłada, że recepcjonistka zawsze, ale to zawsze, bezwzględnie dla dobra pacjenta, najpierw weryfikuje jego PESEL w systemie, nawet, gdy zaczyna on rozmowę od „dzień dobry, ale mnie kłuje w klatce piersiowej”, to ja czegoś nie rozumiem w zjawisko prywatnej służby zdrowia.
Wiem, że tak jest i, że to bardzo ważne, ale wiem też, że na filmie wyjdzie to żałośnie i sztucznie, jeśli po prostu zagramy „standard”.
— Dzień dobry, ale mnie kłuje w klatce piersiowej…
— Rozumiem, poproszę o pana dowód osobisty
— Oczywiście, już daję (dowód ma się zawsze pod ręką, w kieszeni)
— Dziękuję (dźwięk wklepywania PESELU…) Pan Kowalski, tak?
— Tak
— Hmm, doktora Kwiatkowskiego dziś nie ma, ale może zaproponuję panu doktora Malinowskiego
— A dobry jest?
— Zapewniam pana, że to jeden z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie
— To poproszę…
— Jeszcze zadam kilka pytań w celu weryfikacji danych osobowych…
Serio?
Najgorsze, że nic z tym nie można zrobić, bo to oficjalna wersja, zaakceptowana na samej górze. A na górze powietrze jest rzadsze i myśli się gorzej – fakt potwierdzony przez himalaistów. Nawet jeśli znajdziesz jakiś poważny błąd logiczny, to na planie i tak nic z tym nie zrobisz, bo nikt nie podejmie decyzji o zmianach ad-hoc. Zbyt wiele osób, zbyt długo pracowało nad tekstem, żeby teraz sobie – ot, tak – wykreślać i zmieniać!
Dlatego, jeśli akurat to ty odpowiadasz za tekst, to proszę cię najserdeczniej – daj komuś (spoza firmy) do przeczytania i poddaj pod hejt. Może masz standardy, jakie masz i nic z tym nie zrobisz. Ale może wyłapiemy wspólnie jakiś istotny błąd. I wtedy to jedno czytanie więcej okaże się najważniejszym etapem produkcji.
Po czwarte: próby i ćwiczenia
Jedną z rzeczy na które pozornie nie ma czasu są ćwiczenia przed kamerą. Powody są różne. Często aktorzy to przypadkowa zbieranina krewnych-i-znajomych, a tekst jest szlifowany i ulepszany do ostatniej nocy. W ten sposób nikt nie ma czasu na przygotowanie. Bywa też wcale nie rzadko, że wszystko jest gotowe na kilka tygodni przed zdjęciami, a i tak szkoda czasu.
Uwierz mi, że kilka godzin ćwiczeń naprawdę robi różnicę. Nie ma takiego przypadku, że ktoś wchodzi „z ulicy” i jest dobry. OK, są takie przypadki, ale wspominamy je później latami, mówiąc: „a pamiętasz tego kolesia? Taki niepozorny, a jak odpalił, to się okazało, że drugi Zimoch”. Więc jeśli nikt do tej pory, z wyjątkiem babci lub cioci, nie powiedział ci, że jesteś „jak ten aktor z telewizji”, to raczej nie jesteś.
Jeśli jest możliwość spotkania się z reżyserem filmu, ale takim prawdziwym, co potrafi poprowadzić, a nie tylko naciska czerwony guzik, to każda chwila z nim będzie bezcennym doświadczeniem. Już pomijam aspekt filmu. Fajne jest to, że można się czegoś nowego dowiedzieć o sobie, czegoś nauczyć.
Najbardziej chodzi tutaj o takie aspekty jak umiejętność wyrażenia ciałem i gestem tego, co się mówi czy świadome panowanie nad mimiką. Normalnie magia i szósty zmysł, tylko trzeba mieć czas i chęci, żeby go obudzić.
Wtedy też można jeszcze na spokojnie ustalić pewne elementy, które kolejnego dnia, podczas nagrania, już powinny być jasne. Jeśli przyjdzie ci występować przed kamerą, to szybko zauważysz, że nie bardzo jest co zrobić z rękami, albo że oczywiste i naturalne ruchy, jakoś ci nie wychodzą. Zamiast rozgryzać problem przed kamerą, można to na spokojnie zrobić wcześniej.
Po piąte: nagranie
Nadeszła ta chwila, gdy możemy rozpocząć nagranie. Od razu wspomnę, że brakuje jeszcze co najmniej dwóch kroków – dystrybucja i ewaluacja to jednak dziedziny, które mają swoich ekspertów, to nie będę się póki co ładował do tego ciasnego przedziału. Postoję w korytarzu, przy toalecie (gimby nie znajo…), gdyż tam jest miejsce dla tego najmniej uświęconego i filozoficznego etapu produkcji.
Najważniejsza moja rada brzmi: poczuj się producentem! Nie w sensie technicznym, ale prawnym. Jeśli zamawiasz film, to w zasadzie i tak nim jesteś. Chodzi mi o to, że na planie mogą pojawić się różne opinie i gusta. Musi być jedna osoba, która weźmie na siebie odpowiedzialność i zdecyduje czy dana scena jest OK, czy może trzeba coś poprawić. Najgorsze jest czekanie, gdy nie wiadomo tak naprawdę, kto rządzi.
Odnośnie czekania – naczekasz się w cholerę. Nagrania trwają długo, bo podczas nich się prawie nie nagrywa, a już na pewno nie film szkoleniowy. Tylko przestawia, ustawia, próbuje. Czasem ktoś na kogoś nakrzyczy – zwykła rzecz.
Z tego wszystkiego warto słuchać tych fragmentów, które dotyczą lokalizacji czy ustawiania kadru, a już na pewno zmian w scenariuszu. Czasem kogoś poniesie fantazja, niestety w niewłaściwą stronę. Bywa, że filmowcy posługują się swoim językiem, który jest dalekim krewnym polskiego, niemieckiego i angielskiego. Wtedy jednak trzeba poprosić, żeby ważne decyzje były jakoś parafrazowane. A najgorsze, co można usłyszeć, to zdanie:
to się zrobi w postprodukcji
— oznacza ono, że albo nie wiadomo, jak coś nagrać, albo nie ma czasu, albo nikomu się nie chce. I wtedy wiadro gówna spada prosto na głowę montażysty, bo to on jest tą postprodukcją. Oczywiście są też przypadki, że wykonanie czegoś w „postpro” ma sens, ale to są przypadki, nie reguła.
Niegłupie będzie też założenie, że czas przeznaczony na nagranie będzie niewystarczjący. Zawsze, nie ważne, ile go zaplanujesz. Jeśli więc umówiłeś się ze znajomymi na kręgle, albo obiecałeś dziecku pomóc przy lekcjach, to sorry. Nie dzisiaj. Dzisiaj jesteś producentem.
Na koniec
Pamiętaj przede wszystkim o celu, a wszystko inne będzie dobrze. Film szkoleniowy ma czegoś kogoś nauczyć. Zawsze zadawaj sobie pytanie: czy ten krok zbliża mnie do celu? To bardzo ważne, bo napotkasz na swojej drodze wiele kuszących propozycji i mogą ci one namieszać w głowie. Jest jeden wyznacznik: nauczy czy nie? Zero-jedynkowy.
- Dron? Dron jest fajny i modny, więc jeśli szkolisz dekarzy, albo architektów, to czemu nie. W innych przypadkach – niekoniecznie.
- Greenscreen? Jest zazwyczaj tańszy i „szybszy”, niż produkcja w otoczeniu naturalnym. Można korzystać, ale nie trzeba udawać że zamiast zielonej ściany mamy biuro czy sklep. Widz i tak nie uwierzy. Lepiej postawić na schludne, estetyczne tło. Podobnie jak w teatrze – nikt nie buduje w 100% idealnej dekoracji, bo i tak widz wie, że siedzi w sali teatralnej, a nie na szczycie Mount Blanc z Kordianem.
- Zawodowi aktorzy? Czemu nie. Tyle, że wtedy również zawodowy reżyser. Kiedyś na planie filmu miałem aktora, który grał lekarza tak, jakby całe życie oglądało „Na dobre i na złe”. Nawet jeśli film ma za zadanie nie zrażać do ogólnie rozumianej opieki zdrowotnej, to jednak nie może też śmieszyć.
- No to amatorzy? Fajnie jest dać pracownikom szansę się wykazać. Tyle tylko, że oni potrzebują o wiele więcej czasu, aby się przygotować (zaletą aktorów jest to, że szybko się uczą tekstu), trzeba im w tym pomóc (co zajmuje więcej czasu, niż samo nagranie), a do tego częściej się mylą i szybciej męczą.
- Elementy interaktywne? Fajne i zmuszają widzów do myślenia i koncentracji. Jednak muszą być przygotowane tak, aby dało się je uruchamiać również na urządzeniach mobilnych. Jeśli po pracy kładziesz się na kanapie i oglądasz filmik szkoleniowy (tak po prostu masz, lubisz to!) i naglę jakiś skrypt zmusza się do wstania, zalogowania się na komputerze i kliknięcia na quiz, żeby móc oglądać dalej, to coś jest nie tak.
Tyle na dziś, bo znowu epopeja wyszła, a miał być film szkoleniowy w pięciu krokach. Dodam tylko, że to wszystko, do punktu 4 włącznie, to tzw. preprodukcja. Są tacy, którzy bez trudu zrobią z czterech kroków piętnaście – w zasadzie tyle powinno wyjść. Ale są też tacy, którzy zrobią jeden, a takiego skrótu myślowego projekt może nie przetrwać.
A za tydzień coś wyjątkowego, na wideo.