Czy prawo autorskie jest przestarzałe?

Zadaję to pytanie nie bez powodu. Temat wraca co jakiś czas w różnych kontekstach twórczych, odtwórczych i dystrybucyjnych. Impulsem do napisania tego tekstu stała się dla mnie akcja w wykonaniu Mozilla Foundation. Akcja polega na tym, aby się buntować, podpisywać petycję i dyskutować. Więc działa głównie jako CSR dla Fundacji, bo ciężko mi sobie wyobrazić, że za rok lub dwa tęgie głowy na całym świecie dokonają prawnej rewolucji. Skoro protesty w sprawie ACTA nie przyniosły zmian na dobre (choć przyznać trzeba uczciwie, że przynajmniej zahamowały cześć zmian na gorsze), to raczej apele internetowe niewiele pomogą. Za to trafiła nam się dobra okazja, żeby się zastanowić czy Mozilla ma rację (i dlaczego).
Prawo autorskie, czyli dawno, dawno temu…
Nie da się ukryć, że obecne prawo autorskie to funkcjonalny trup. Nakładanie co jakiś czas kolejnej warstwy pudru niczego nie zmieni. System, w którym funkcjonujemy, opiera się w całości o XX-wieczny model produkcji i dystrybucji treści, gdzie tak naprawdę do siódmej czy ósmej dekady mieliśmy wyraźny i niepodważalny podział na twórców i odbiorców, których godził i dzielił wydawca/dystrybutor/producent. Ten trójkącik zadowalał większość, a przynajmniej był akceptowalny. Choć, jak wiadomo, nie tylko Kazik twierdził, że jego wydawca jest złodziejem. Gdy nadeszła era remiksów, zmiany ról, łatwego dostępu do produkcji i dystrybucji, model okazał się zupełnie nieadekwatny.

Na tym zdjęciu jest liść. Gdyby Kanada była Applem, to już bym siedział.
Wystarczy wspomnieć choćby takie tematy jak opłata od czystych nośników, tzw. reporograficzna, którą jest ukryta w cenie każdej płyty DVD-R, ale również pendriva – bo z założenia, skoro kupujemy nośnik, to będziemy na nim nagrywali utwory (w rozumieniu prawa autorskiego). Tylko co w sytuacji, gdy nośnikiem jest smartfon? No niby też nośnik. No, ale jeśli nie przechowujemy plików, ale korzystamy z nich w technologii streamingu (YouTube, Spotify itd.)?
Robi się niewygodnie i już naprawdę trudno to wytłumaczyć społeczeństwu, również tej części, która mocno wierzy, że autorom należy się wynagrodzenie za wykonywaną pracę i włożony trud. Można dokonać nowelizacji prawa, dodać wyjątki i zasady, ale tak naprawdę to sam model jest nieadekwatny. Nic więcej na nim nie zbudujemy. A przykładów podobnych wyzwań mamy – lekko licząc – kilkanaście. Lepszych pomysłów – w zasadzie brak, z wyjątkiem taktyk typu „wolna kultura”, które z wiadomych powodów nie każdego zadowolą.
Najważniejsze są wspólne podstawy
Nam, Polakom, trochę niezręcznie odcinać się od dorobku prawa autorskiego, gdyż to w formie prawnej zadebiutowało na poważnie dopiero od połowy lat 90. i głupio tak się poddawać w pierwszej połowie meczu. Niby niedawno, a już nie działa. W międzyczasie udoskonalano ustawę wiele razy. Doprowadzono do tego, że generalnie w całym kręgu europejskim przepisy są bardzo podobne. Kręgosłupem dla nich jest tzw. Konwencja Berneńska, która zakładała pewne aksjomaty.
Konwencja (uwaga, z 1886 roku, a jednym z jej inspiratorów był Wiktor Hugo!) zakłada między innymi:
- minimalny czas ochrony utworu, co najmniej 50 lat od śmierci twórcy;
- równe traktowanie twórców we wszystkich krajach;
- automatyczna ochrona, bez konieczności rejestrowania utworów gdziekolwiek czy oznaczania ich np. znaczkiem ©
Oczywiście Konwencja obowiązuje te kraje, które je podpisały, obecnie 163 kraje, a do tego w większości z nich przepisy się różnią (np. w Polsce, generalnie ochrona trwa 70 lat od śmierci twórcy), ale w sposób nienaruszający jej zapisów.
I samo w sobie było to naprawdę w porządku, bo przynajmniej dostaliśmy wspólne ramy do których można było się dostosować. Dla niektórych to kajdany, a ja bym to porównał do spójnych na całym świecie przepisów ruchu drogowego. Różnią się one bardzo, ale generalne zasady są podobne, np. karze się za przekraczanie dozwolonej prędkości (tak, na niemieckich autobanach też, mitożercy) czy jazdę pod wpływem środków odurzających, i raczej nie jeździ się środkiem drogi, tylko lewą lub prawą stroną. Różnią się limity, pułapy, kary, ale wszędzie możemy prowadzić samochód, a w zdecydowanej większości krajów wystarczy nam do tego nasze polskie prawo jazdy.
Problem z generalizowaniem prawa jest jednak taki, że prędzej czy później każdy interpretuje je po swojemu. I nie mam na myśli zwykłych zjadaczy kontentu, ale państwa czy wielkie organizacje. A tam, gdzie jest ścisła kontrola… no właśnie. W Polsce nawet słowo kontrola ma znaczenie pejoratywne. Nikt nie lubi być sprawdzany.
Czy doszliśmy już do ściany (absurdu)?
Jest jednak większy problem. Kontroler nie widzi, że jego działania tracą sens, bo kodeksy są nieśmiertelne, ale Ziemia się kręci, a wraz z nią – ludzie. Mozilla przytacza przykład chronionej prawnie świetlnej iluminacji Wieży Eiffla. W rezultacie możesz się podzielić w internecie zdjęciem wieży za dnia, ale już nocna pocztówka może się skończyć kłopotami. Inna sprawa, że dla zwykłego internauty tak się nie skończy, ale to też obnaża słabość absurdalnych przepisów. Nie dość, że coś jest chronione – zdaniem wielu – bez sensu, to jeszcze w zasadzie ochrona ta jest nieskuteczna, bo 99% przypadków naruszeń ciężko kontrolować i cokolwiek w związku z egzekwować.

Wieża Eiffla nocą, czyli jazda po bandzie na Pixabay!
Prawo autorskie służy jego podmiotom, a więc twórcom i dystrybutorom. O jego zapisy opierają się modele biznesowe wydawnictw, wytworni fonograficznych czy filmowych. Nic więc dziwnego, że ciężko jest nie bronić koryta z którego się regularnie jadają. W momencie produkcji za działo odpowiada producent (czy wydawca). To on wszystko organizuje, a później – po dystrybucji – zbiera kasę (np. od organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, takimi jak ZAiKS) i dzieli się z poszczególnymi twórcami zgodnie z zawartymi wcześniej umowami. Czym więcej więc skapuje do koryta, tym producent jest szczęśliwszy. Organizacje również biorą swoje fee (w zasadzie to się nazywa inkaso i oznacza po prostu koszty pozyskania tej kasy) od tej całej zabawy, więc też im zależy.
Od lat prowadzona jest więc bezsensowna dyskusja, choćby i opłatach reprograficznych, o których wspominałem. Jest to w zasadzie spór koncernów, w którym cierpią głównie artyści. Generuje się hejt w ich stronę, że tacy niby biedni, a na to, żeby się pokazać na pudelku to mają czas. A przecież chodzi tylko i wyłącznie o znalezienie nowych, lepszych sposobów na uczciwe mierzenie udziałów danego utworu w rynku i drogi do wynagradzania twórców i współtwórców. Konsumenci tracą tutaj najmniej, bo – jak to na rynku – decydują portfelami. Przenoszą się masowo z Empika do Spotify i żadne opłaty czy licencje ich nie interesują (co nie oznacza, że ich nie płacą. Po prostu nie jest to dla nich „temat”). A tu nie chodzi tylko o wsparcie twórców, ale przede wszystkim o utrzymanie kultury bycia twórcą i tworzenia. O to coraz trudniej.
Być autorem
Jest też druga strona medalu. Utwór jest chroniony bez względu na to, kto go stworzył i bez jakichkolwiek formalnych kroków. Nie ważne więc czy jesteś zawodowym kompozytorem i czy zarejestrowałeś się w tym czy inny stowarzyszeniu. Na równi jest więc zdolny i ubogi artysta bez „pleców”, jak i autor koncepcji iluminacji Wieży Eiffla. Na Wieżę przecież łatwiej narzekać. Za nią na pewno stoi bogate studio architektoniczne, choć nikt nie zadaje sobie trudu, żeby to sprawdzić. Ale gdyby iluminacja była dziełem niewidomej etiopskiej nastolatki, która siłą serca i chartem ducha nauczyła się AutoCADa i 3DMaksa braillem, to by było inaczej, co nie? Tyle, że prawo traktuje tak samo bogatych i biednych. Są przypadki, gdy taka ochrona ma sens, ale też takie, które łatwo wystawić opinii publicznej na bicie. Bo świat jest skomplikowany.
Zawód artysty umiera. W epoce remiksu wręcz śmieszne jest przejmowanie się tak rozumianym prawem autorskim. Gdy artyści stracą dostęp do wynagrodzenia z tego tytułu (a stracą, bo w końcu nie da się tego całego absurdu utrzymać), to tzw. kultura wysoka może przeżyć największy kryzys, albo rozkwit – zależy od tego, czy będziemy w stanie wychować autorów, ale porzucić stary system.
Kilka sytuacji, które sprawiają, że prawo autorskie nie zawsze ma sens:
- Utwory generalnie, co do zasady, są chronione, a ich użycie wymaga zgody. Niestety nie ma powszechnej wiedzy gdzie i w jaki sposób powinno się taką zgodę uzyskiwać. To prowadzi do licznych nadużyć, a także daje pole do rozwoju organizacji, które pod pretekstem ochrony prawnoautorskiej, wymuszają nieuprawniony haracz od ludzi pozornie łamiących prawo – to zjawisko nosi nazwę copyright trolling.
- Wiele dużych organizacji ma w dupie międzynarodowe regulacje prawne i interpretuje prawo tak, aby było to zgodne z interesem korporacji. Na przykład YouTube na bieżąco monitoruje transmitowane treści i potrafi zablokować transmisję, gdy wykryje treści chronione prawem – niestety, użytkownik nie ma jak (brak czasu i możliwości technicznych), aby udowodnić, że ma licencję na emisję utworu podczas transmisji.
- Wiele cennych utworów nosi status tzw. utworów osieroconych, co oznacza, że znajdują się one w specyficznym niebycie. Są na tyle wiekowe, że najprawdopodobniej prawa autorskie do nich już wygasły, ale z różnych względów nie da się tego ustalić na pewno. W związku z tym ich rozpowszechnienie jest zabronione, a dostęp do nich utrudniony. To wszystko w czasach, gdy w Internecie znajdują się petabajty informacji.
Co można zrobić? Moim zdaniem rozszerzyć dozwolony użytek o rzeczy i tak już absurdalne, i nie tracić na nie czasu, ale także opracować wspólne standardy reprezentowania artystów i ich interesów, które będą niezależne od przypadkowych wahań argumentacji i interpretacji przepisów. Żeby żaden fryzjer z Wałbrzycha nie musiał walczyć z tym czy innym ZAiKS-em. Żebyśmy nie musieli czekać latami na to aż ZAiKS dogada się z Apple czy YouTube. Żebyśmy pamiętali o transgranicznym charakterze sieci www jako źródła dystrybucji. Żebyśmy wspierali takie inicjatywy jak Creative Commons, a przede wszystkim świadomość społeczną na ich temat.
Koniec Twórców przez wielkie T oznacza też pojawienie się twórców przez t maleńkie. Na przykład nauczycieli, którzy zastanawiają się (albo nie) czy mogą wykorzystać materiały z lekcji do książki nad którą pracują. Oni wszyscy… my wszyscy potrzebujemy rozwiązań instant, poza wielkimi koncernami i sporami.
P.S. Dlatego też niedługo pojawi się praktyczny poradnik na temat Creative Commons – co to jest i jak wykorzystać.