Sam świadczę usługi dla różnych podmiotów, więc poradnik o tym, kiedy moi klienci powinni zastanowić się nad rozstaniem nie jest w moim interesie. Jednak firmy się rozwijają, a wraz z tym rozwojem pojawiają się też nowe potrzeby i wyzwania w zakresie szeroko pojętego wideo. Czasem gołym okiem widać, że dany model się wyczerpuje i klasyczny układ między zamawiającym usługę, a jej wykonawcą staje się wąskim gardłem dla wspomnianego rozwoju.
Tego artykułu możesz również posłuchać w podcaście Fundacji Digital Creators:
To nic innego, jak zamiana pewnego paradygmatu, w którym podział na tych, co przed i za kamerą jest kluczowy. Klient, który zamawia usługę wideo dostarcza samodzielnie znaczny jej zakres. Przecież to klient staje przed kamerą lub wyznacza do tego osobę ze swojego otoczenia. Przypomina to trochę sytuację z przełomu XIX i XX w. w temacie raczkującej wtedy motoryzacji. Na początku tylko nieliczni, których było stać na własny automobil, pełniło jednocześnie rolę szofera i właściciela. Byli oni zresztą uznawani za ekscentryków. Dlaczego prawie nikt nie obsługiwał się samodzielnie? Oto kilka powodów:
- Prowadzenie samochodów było czynnością raczej awangardową, a nie każdemu było po drodze z budowaniem takiego wizerunku.
- Samochody wymagały bardzo czasochłonnej obsługi i były najzwyczajniej w świecie fizycznie trudne w opanowaniu.
- Samochody były bardzo awaryjne – a raczej: osiągały niewielkie przebiegi pomiędzy usterkami. Wycieczka za miasto licząca więcej, niż 100 kilometrów często kończyła się awarią, którą trzeba było naprawić na miejscu i samodzielnie.
- Samochody były drogie, a przez to były dostępne tylko dla nielicznych. Ci, którzy mieli odpowiednią pozycję i majątek, nie mieli czasu i ochoty babrać się w smarach.
- Dynamicznie rozwijała się branża specjalistów od spraw automobilizmu, a więc mechaników, szoferów, serwisantów. Czy przedstawiciel klasy wyższej, którego stać było na automobil miał odbierać zajęcie temu pospólstwu?
Dziś własnego szofera mają już tylko nieliczni, a wtedy – większość. Proporcje zupełnie się odwróciły. Samochody nie mają już punktów smarowania, które trzeba oliwić przed każdą podróżą, a wciśnięcie sprzęgła, o ile w ogóle występuje, nie wymaga nacisku kilkudziesięciu kilogramów. I nie jest to ewolucja, która trwała stulecie. W zasadzie już w latach 20. XX wieku stawało się powoli jasne, że automobile mogą być dla każdego. Dziś robimy sami to, do czegoś kiedyś musieliśmy zatrudniać na stałe specjalistę. A już za dekadę czy dwie nasze miejsce zajmie komputer. W pewnym sensie powrócimy więc do czasów szoferów, ale nieco inaczej.
Produkcja multimediów na początku była wymagająca. Filmowanie oznaczało skomplikowany proces, realizowany na taśmie światłoczułej – nie wdając się w szczegóły, było to poza zasięgiem każdego z nas. Ci, którzy w latach 70. czy 80. mieli amatorską kamerę 8 mm, byli w pewnym sensie ekscentrykami, a na pewno oryginałami. Dziś filmy kręcimy telefonami. I znowu – paradygmat się zmienił, niby to zauważyliśmy, ale echa tych zmian wciąż słychać w różnych dziedzinach naszego życia. Czy to zatem już czas, aby odrzucić usługi szoferów i dopisać sobie do firmowej listy osiągnięć hasło „samodzielna produkcja wideo”?
Samodzielna produkcja wideo w firmie
Wiele firm otacza się wykonawcami z kategorii ludzie renesansu. Są to często pojedyncze osoby, mające możliwie szerokie kompetencje, aby obsługiwać firmę. Same prowadzą jednoosobową działalność, są elastyczne czasowo, posiadają własny sprzęt i wszystkie niezbędne licencje na oprogramowanie. Układ idealny z punktu widzenia kosztów i logistyki. Po prostu nie opłaca się kombinować, skoro jest ktoś, kto tanio i regularnie nas obsługuje. Zakładam też, że na tym modelu współpracy nie ma zbyt wielu rys i nie myślimy o zmianie ze względu na jakość obsługi lub – na przykład – pojawiające się błędy po stronie wykonawcy. Mogą się one brać choćby z tego, że ludzie renesansu są rozchwytywani także poza renesansem. Jednoosobowy model pracy zaś czasem sprawia, że można stracić kontrolę nad jego mizerną i tak skalowalnością. Niech rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie wziął na siebie zbyt wielu zobowiązań.
Współpraca taka ma jednak więcej zalet, niż wad. Można wymienić choćby:
- Niskie koszty – dzięki temu, że usługę świadczy nam człowiek z relatywnie tanią formą prowadzenia firmy, jaką jest jednoosobowa działalność gospodarcza. Koszty obsługi księgowej są znikome, biuro często mieści się w domu, a do tego można odliczyć od kosztów co nieco. Nawet jeśli występuje konieczność w miarę regularnego odświeżania parku sprzętowego, to i tak usługodawca taki jest nam w stanie świadczyć zlecenia stosunkowo dla nas tanio.
- Brak konieczności ogarniania tego wszystkiego – nasz partner zazwyczaj bierze na siebie wszelkie niuanse techniczne, a przez to my nie musimy się na tym znać. Wbrew pozorom, to całkiem spora praca, aby być na bieżąco z tym co dostępne na rynku. Pozostawanie nieco z tyłu też się nie sprawdzi, ponieważ coś, co działało w styczniu niekoniecznie musi być sprawne w lutym, a w marcu branża już może o tym zapomnieć.
- Znajomość naszej specyfiki – jaki by ten wykonawca nie był, to znamy się już na tyle, że po prostu szkoda nam to marnować. Zawsze można wprowadzić konkurencję, która dobrze robi w takich projektach, ale tak serio, kto ma czas wdrażać w proces nową firmę, uczyć się jej nawyków i drobnym dziwactw. Wyobraźcie sobie, że chcecie zmienić firmę, która was księguje od lat, ponieważ nieco obniżyła ona loty w zakresie obsługi klienta i gdzieś wewnętrznie was to irytuje. Co z tym zrobicie? Zazwyczaj nic, ponieważ podczas każdego zrywu rewolucyjnego od razu uświadamiacie sobie ile pracy trzeba by wykonać, ile osób wdrożyć, żeby tę usługę obsługi księgowej przenieść.
- Osobista gwarancja – to nie zawsze działa, ale bardzo często człowiek podpisujący się pod usługą własnym nazwiskiem stara się bardziej, niż ten sam człowiek schowany w strukturze większej firmy produkcyjnej. To proste. Pracując human to human poznajemy się na tyle dobrze, że zazwyczaj jesteśmy ze wszystkimi po imieniu, włącznie z prezesem. Poznajemy firmę, której świadczymy usługi, od czasu do czasu porozmawiamy na pozapracowe tematy, i tak dalej. Stajemy się kolegami, a kolegów nie wystawia się do wiatru.
Kiedy chcemy oszczędzić
Kluczowe są następujące czynniki:
- koszty, które ponosimy obecnie
- koszty (oby mniejsze), które będziemy ponosili mając własne studio
- bariera wejścia – koszty, które musimy ponieść na początku, aby się usamodzielnić
To są wskaźniki wymierne w złotówkach, a więc jasno przemawiające do decydentów. Można to zwizualizować choćby tak:
Załóżmy, że chcemy realizować 2 webinary w miesiącu, ale nie zadowala nas jakość z kamerki internetowej i ogólny efekt końcowy. Znajdujemy firmę, która realizuje dla nas takie działanie. Koszty mogą być oczywiście bardzo różne, ale załóżmy, że nie płacimy za studio, lecz realizujemy całość z naszym biurze. Koszt na fakturze to 2 000 zł netto za każdą realizację. Miesięcznie wydajemy więc 4 000 zł netto, rocznie – 48 000 zł netto.
Każdy, prędzej czy później, zada sobie pytanie czy za te prawie pięćdziesiąt tysięcy nie da się ogarnąć czegoś we własnym zakresie?
Po przeliczeniu całości okazuje się, że wydamy na start około 20 000 zł na zakup dedykowanego komputera, aparatu filmującego, kompletu oświetlenia, mikrofonu i skromną adaptację niedawnego pokoju spotkań, teraz nazywanego studiem. Te koszty musimy ponieść na starcie.
Teraz trzeba znaleźć ochotnika we własnym zespole, który zechce obsługiwać cały proces. Będę wielkim optymistą zakładając, że nam się to uda szybko i sprawnie, ale tak przyjmijmy. Uchował nam się bowiem pracownik, który w wolnej chwili interesuje się wideo, w zasadzie wszystko umie, a ma przy tym na tyle uniwersalny zakres obowiązków, że można część jego czasu pracy przeznaczyć na samodzielną produkcję wideo. Załóżmy, że pracownik ten jest dla nas kosztem na poziomie 5 000 zł miesięcznie. Przygotowanie, realizacja, postprodukcja i dystrybucja webinaru zajmuje mu średnio 2 dni. Tak więc na mniej więcej 1/6 czasu pracy nasz pracownik będzie zaangażowany w kierowanie studiem. To koszt miesięczny 833 zł. Nawet mając zaciągnięty już dług na zakup sprzętu i adaptację studio, w dalszym ciągu koszty wydają się zmierzać do optymalizacji, gdy inwestujemy w siebie, a nie w wykonawcę. Zobaczmy:

W tej optymalnej sytuacji zaczynamy o kosztu 20 000 zł w miesiącu M0 i stałych kosztów obsługi wewnętrznej procesu – 833 zł/m-c. Zaczynamy wychodzić na plus po zaledwie pół roku. Idąc dalej – po roku mamy prawie 20 000 zł zaoszczędzone, a więc inwestycja w adaptację własnego studio zwraca nam się dwukrotnie.
Życie jednak nie jest idealne i sytuacja może się trochę skomplikować. Co jeśli nasz wykonawca obniży jednak swoje koszty i od tej pory będzie realizował wydarzenie za 1500 zł? A dodatkowo jeśli w trzech letnich miesiącach będziemy mieli lekki zastój i zrealizujemy tylko po jednym webinarze? Przypomniało nam się też, że pakiet oprogramowania do edycji multimediów to wydatek prawie 300 zł miesięcznie.

W tej sytuacji nożyce są dalekie do przecięcia się nawet po roku. W tym wypadku nastąpi to dopiero w 21. miesiącu, a więc po ponad półtora roku.
Są to oczywiście bardzo zgrubne wyliczenia, ale pokazują, że jedna zmienna może zniweczyć cały plan. Równie dobrze nasz pracownik na którego know-how w pewnym momencie wszystko oprzemy, może zmienić pracodawcę i cała konstrukcja zawali się jak domek z kart. Robiąc takie kalkulacje po raz pierwszy zazwyczaj nie doceniamy tego, jak skomplikowana może być rzeczywistość. Również dlatego, że nie znamy całej palety kosztów, ani nakładu pracy, jaką musimy wykonać samodzielnie. Dla nas, klientów, jakieś 80% procesu jest niewidoczne. Widzimy de facto człowieka z kamerą. Praktyka jest bardziej brutalna. Liczą się nie sprzęt i miejsce, ale zasoby ludzkie, które możemy oddelegować i kompetencje w zespole, które musimy wypracować. Będziemy musieli na samodzielną produkcję przeznaczyć czas naszego teamu. Wcześniej był to wskaźnik nieco przeźroczysty. Podwykonawca robił, byliśmy umówieni, że dostarcza efekty swojej pracy w danym terminie, odbieraliśmy je, przyjmowaliśmy fakturę. Teraz okaże się, że coś, co jemu zajmowało 48 godzin, trzyosobowy zespół musi robić prawie tydzień. Nie mamy bowiem też na początku kompetencji, a przede wszystkim doświadczenia w procesie. Nie wiemy, jak skracać ścieżki, jak optymalizować pracę, jak unikać błędów technicznych. Nie przywykliśmy do dłubania w projektach do późna w nocy, co jest cechą charakterystyczną freelancera. My zamykamy biuro niejedkonrotnie wtedy, gdy on wraca z jednego zlecenia i przysiada do następnego. Po prostu na początku zawsze własnymi siłami będzie dłużej i drożej, a do tego pewnie i gorzej.
Często w takich przypadkach stosuje się modele hybrydowe, nie zrywając całkowicie współpracy z podwykonawcą, ale optymalizując koszty. O ile proste webinary można w firmowym studio robić samemu po odpowiednim przeszkoleniu się z obsługi sprzętu i oprogramowania, tak nie wyobrażam sobie sprawnej realizacji konferencji online z łączeniami zdalnymi czy np. konkursami w narzędziach typu MentiMeter, w wykonaniu kogoś, kto robi to raz na kilka miesięcy i do tego mocno dorywczo. O pracy realizatora online pisałem niedawno – warto się zapoznać z zakresem jego wymaganych kompetencji.
Kiedy chcemy czegoś więcej
Bywa też, że finanse nie odgrywają tutaj znaczącej roli, a powody usamodzielnienia się są nieco inne. W czasach lockdownu wiele produktów przeszło przez proces digitalizacji i dostosowania do dystrybucji online. Jeśli, jako firma, rozkręciliśmy machinę, to teraz trudno ją zatrzymać. Praca z podwykonawcą może nie tylko się nie opłacać, ale zwyczajnie nie działać. Podwykonawca musiałby bowiem u nas spędzać 3-4 dni w tygodniu, co jest układem karkołomnym. Jeśli więc musimy działać więcej, niż dotychczas, to transformacja w stronę samodzielności jest nieunikniona. Bo jakie niby mamy alternatywy?
- Uzależnienie się od coraz bardziej napiętego kalendarza wykonawcy zabija nam biznes, ponieważ nie możemy uzyskać efektu skali w tym, co robimy. Cały czas drżymy o to czy mechanizm nie zatnie się przez jedno przeciążone koło zębate, które już nie może się kręcić szybciej, ani przenosić większych obciążeń. Tak więc, skoro jeden nie daje rady, to pozostaje nam:
- Znalezienie kilku dodatkowych wykonawców to wprowadzenie chaosu organizacyjnego i pogrzebanie wszelkich standardów, jakie wypracowaliśmy. Kto formatował kiedyś własną audycję czy kanał na YouTube, ten wie, że to proces wymagający dojrzałości. Nie tyle od twórcy, co od produktu. Całość musi się po prostu uleżeć. A wtedy możemy uczynić proces optymalnym. Gdy w grę wchodzą inne osoby, cały poprzedni model wymaga rewizji.
Dobrze więc zająć się tym procesem jak najwcześniej, póki ciśnienie otoczenia nie da nam się we znaki. W pewnym momencie nacisk na wypuszczenie produktu lub usługi będzie już tak duży, że nie będzie czasu przygotować się do zmian. Mało kto spoza branży zdaje sobie sprawę z tak trywialnych spraw, jak dostępność sprzętu. To niestety nie jest zakup telewizora, gdzie w danym rozmiarze matrycy i klasie mamy co najmniej kilkanaście modeli do wyboru od ręki. Tutaj często na towar trzeba czekać tygodnie, jeśli nie miesiące. Sam widziałem inwestycje, które były realizowane na szybko. I tak kończy się to porządnym kacem, więc nie warto się szamotać w procesie, który z natury musi być dobrze zaprojektowany. Jak nie teraz, to w przyszłości. A czas pomiędzy teraz, a przyszłością lepiej nie marnować na popełnianie oczywistych błędów i falstartów.
Największymi ofiarami tego, że firma chce nagle produkować nie tylko samodzielnie, ale i dużo są oczywiście ludzie. Często jest tak, że do roli producenta treści awansuje ta osoba, która wcześniej organizowała i realizowała firmowe webinary. Tyle, że jest ogromna różnica między moderacją webinaru na ClickMeeting, a realizacją minikonferencji na vMix. Nagle przybywa obowiązków, których nie ubędzie od nowego sprzętu czy oprogramowania. Dodatkowo stres zaczyna dawać się we znaki, szczególnie w realizacjach na żywo. No i wewnątrz firmy nie ma się od kogo uczyć, a na zewnątrz często panuje chaos. Na Udemy znajdziecie masę kursów o filmowaniu od podstaw. Ale który wybrać? Czego i jak się uczyć, skoro nie wiadomo nawet czego się nie wie? Sęk w tym, że Clicka czy Zooma nauczy się prawie każdy, a realizacji wideo wyglądającej profesjonalnie, a przynajmniej spełniającej standardy zgodne z klasą sprzętu, w który zainwestowaliśmy, już mało kto. Można być kłótliwym ignorantem z niskim IQ, a jednocześnie mieć w sobie to coś, co sprawia, ze w sprawach wideo „nie wymięka się na robocie”.
Na pewnym etapie można, a nawet trzeba rozszerzyć zespół. Koszty ponoszone poprzez zatrudnienie kolejnych pracowników są skokowe. Wyobraźmy sobie, że jednoosobowy zespół kosztuje nas 5 000 zł miesięcznie. Jeśli obciążenie pracą przekroczy możliwości jednego pracownika i wyniesie – w uproszczeniu – 110%, to zmuszeni jesteśmy zatrudnić kolejną osobę. A to oznacza, że płacimy już 10 000 zł co miesiąc, a jednocześnie dwóch pracowników obciążonych jest w 55%. Trzeba więc dać im więcej pracy, żeby nie płacić za ten pusty czas. Tyle, że jeśli jest ich dwóch czy trzech, to siłą rzeczy muszą się zacząć specjalizować. Pracowników nie da się kserować wraz z ich kompetencjami. Ktoś lepiej i szybciej montuje wideo, ktoś inny ma oko do filmowania. Gdy zespół osiąga 6-7 osób można już dostrzec pewną optymalizację ich pracy. Wszystko zaczyna się samo układać, pojawiają się dobre i sprawnie przeprowadzone realizacje. Grupa ludzi staje się zespołem, a wspólna praca przez długie miesiące cementuje ich relacje, ale też zakres kompetencji. Szef takiego zespołu wie co i ile może od danej osoby wymagać. Tyle, że to oznacza 6-7 osób na utrzymaniu, na co mogą sobie pozwolić tylko studia produkujące komercyjnie, i to nie wszystkie. Najczęściej studia opierają się o właściciela, jego charyzmę i kilkunastu podwykonawców, do których dzwoni on zgodnie z bieżącym zapotrzebowaniem.
Realizację większej ilości multimediów można opanować we własnym zakresie, jednak moim zdaniem wymaga to zaplanowania określonego wdrożenia. Ja sam często zaczynam od warsztatu dla pracowników, po czym przechodzimy dalej do procesu. Bez tego w zasadzie nie da się uniknąć bardzo kosztownych błędów. Jeśli zaś miałbym z własnej praktyki powiedzieć co nie działa zazwyczaj, to byłoby to:
- Zbyt duży przeskok dla pracownika. Przerzucenie kogoś z roli np. człowieka od mediów społecznościowych do roli filmowca nie tylko gwarantuje kłopoty, ale i podważa wiarę w siebie u takiej osoby. Niestety wiele firm wciąż zapomina, że kompetencje trzeba zdobyć, rozbudować i pielęgnować. Nie wystarczy dać komu dostęp do kursu online.
- Brak workflow. Proces produkcji musi być dokładnie zaplanowany. Mnie zdarza się realizować webinary, które trwają godzinę, a dla mnie zamykają się w trzech godzinach pracy. To nie znaczy, że się nie przykładam, ale że mam dokładnie zaplanowany proces. W ten sposób nie „przepalam” czasu, bo mnie na to nie stać. W zespole trudniej o odpowiednie tempo pracy, ponieważ działamy wspólnie i nie da się wszystkiego zsynchronizować. Zresztą, zgodnie z tzw. Prawem Brooksa: „dziewięć kobiet nie wyprodukuje dziecka w jeden miesiąc”. Niestety wielu menedżerów ciągle w to wierzy.
- Nieprzemyślane zakupy. Zdarza się, że pojawia się nagła szansa finansowania, albo przebłysk hojności zarządu. Kiesa zostaje otwarta, ale tylko na chwile. Bywa, że trzeba dostosować się do wymagań zakupowych w projekcie unijnym i to z kolei nieco ogranicza możłiwości. Tymczasem nawet proste firmowe studio wymaga zaprojektowania funkcjonalnego. Schemat takiego projektu często nie zmieści się nawet na kartce A3. Gdy więc słyszę, że ktoś oczekuje, aby przedstawić mu „listę sprzętu”, to wiem, że szykują się kłopoty. Lista zaburza obraz funkcjonowania danego zestawu.
Kiedy chcemy jakoś inaczej
Najlepsze związki prędzej czy później wyczerpują swój potencjał. Widzimy w internecie ciekawe rozwiązania, często pokazywane przez naszą konkurencję. I szlag nas trafia (przynajmniej prezesów), że oni potrafią w wideo, a my nie.
Moja dwunastoletnia córka umie na TikToku robić takie rzeczy, że w telewizji tego nie potrafią, a 30-letni specjalista na którego wydaję 7 000 zł miesięcznie nawet nie umie zwykłego wideo telefonem nakręcić.
– usłyszałem kiedyś od jednego pryncypała niewielkiej, kilkudziesięcioosobowej firmy. Dramatyczna wypowiedź obnażająca totalny brak zrozumienia dla tego, jak działa proces twórczy. Jeśli chcemy inaczej, niż dotychczas, to znaczy, że: nowocześniej, atrakcyjniej, efektowniej. I tutaj też grozi nam kilka błędów:
- Ślepe podążanie za modą. Myślę, że mamy to dosyć dobrze opanowane dzięki mediom społecznościowym. Firmy zastanawiają się czy warto mieć konto na TikToku, skoro wszyscy mają. A tymczasem nasz wykonawca może nie chcieć rozwijać się w tym kierunku. I co wtedy? Wymieniamy na młodszego czy dajemy zarobić dwunastoletniej córce dyrektora? Moda często zakłóca świadomość. Cóż mogę powiedzieć, gdy poważna firma dbająca o jakość swojego przekazu i produkująca wartościowe, a nie masowe treści, zastanawia się czy powinna istnieć na Instagramie? Zazwyczaj, gdy mam przed sobą człowieka w swoim wieku lub starszego, mówię: przypomnij sobie po co zakładałeś konto na Facebooku czy LinkedIn? Szukałeś inspiracji i prawdy. Gdy na profilu na Fb piszesz nieprawdę szybko stracisz zasięgi i spotkasz się z krytyką. Tymczasem Instagram… opiera się o nieprawdę, o sztucznie wykreowane życie, które ma sprawiać wrażenie idealnego.
- Overkilling. Czym więcej mamy możliwości, tym chętniej z nich korzystamy. Zdarza się, że produkcje cierpią na tym, ponieważ są zbyt zaawansowane w swoim procesie i istocie. Czy naprawdę do każdego filmu potrzebujemy osobno projektowaną i robioną infografikę, wykonaną przez nasze biuro w Londynie? Czy w każdym wideo edukacyjnym muszą być elementy AR i wirtualne kamery latające po studio niczym w wieczorze wyborczym TVN? Sądzę, że wątpię. A jednocześnie coś, co można by z powodzeniem robić schludnie, ale regularnie, urasta do miana superprodukcji.
- Syndrom posiadacza młotka. Znacie to powiedzenie: gdy masz młotek wszystko wydaje się być gwoździem. No więc, gdy masz już studio i kamerę, to każda okazja wydaje się dobra do filmowania. I tak, i nie. Z jednej strony – trzeba szukać okazji, ponieważ myślenie przez pryzmat danego narzędzia pobudza też naszą kreatywność i pozwala szlifować umiejętności. Jednocześnie nie jestem zwolennikiem tego, że nawet prosta komunikacja tekstowa zmienia się w przekaz wideo, bo „tak się teraz robi”. Otóż nie.
W rzeczywistości ten motywator (zmiana stylu i jakości dotychczas produkowanych multimediów) jest najbardziej kontrowersyjny. Jeśli zainwestujesz w sprzęt, oprogramowanie i kompetencje zespołu, a w rezultacie uda ci się osiągać lepsze efekty, to znaczy, że wcześniej obracałeś się w kręgu niezbyt profesjonalnych wykonawców. Jeśli mowa o zawodowcach, to nie jesteśmy w stanie ich przeskoczyć ot, tak. Zdecydowanie polecam jednak drążyć temat i regularnie wrzucać takiemu wykonawcy nowe pomysły i wyzwania. Nie pytając go czy ją czy może zaproponować coś nowego, ale samemu tworząc zaczyn procesu. Trzeba więc oglądać, porównywać, podglądać. Polecam to też z myślą o wszystkich freelancerach, którzy tracą świeże spojrzenie i ambicję, gdy nie mają wyzwań. Jeśli przez dwa czy trzy lata w twoich webinariach nic się nie zmieniło, ponieważ do tej pory wszystko działa, jak należy, to wiedz, że jesteś trzy lata dalej, niż mógłbyś być. Zapewne też ktoś z twojej konkurencji cię o te trzy lata wyprzedza. To frustrujące.
Tym samy, jeśli chcemy zmieniać formułę, tworzyć lepiej, to zacznijmy od procesu kreatywnego. Może rezygnacja z wykonawcy czy jego zmiana nie są tutaj najodpowiedniejszym posunięciem.
Czy samodzielna produkcja wideo ma sens?
Przejście na samodzielną produkcję przypomina w swoim procesie trochę to, co Seth Godin opisał w swojej książce The Dip, czyli Dołek. Okładka, którą tutaj obok prezentuję, doskonale pokazuje, co mam na myśli. Po chwilowym sukcesie danego wdrożenia, następują trudne momenty, gdy przyrost efektów jest wolny lub praktycznie niezauważalny. Czasem wręcz się cofamy, aby w dłuższej perspektywie zyskać. Można to porównać na przykład do nauki gdy na gitarze, gdzie wystarczy nam jedna lekcja, aby poznać cztery podstawowe akordy. Następnie każda godzina ćwiczeń przynosi wyraźne efekty i to nas cieszy i motywuje jednocześnie. Jednak po chwili robi się ciężko, a postępy nie są już tak ewidentnie widoczne. Musimy ćwiczyć jakieś łamiące palce układy, dociskać kilka strun jednocześnie w akordach barre, dowiadujemy się, że nie mam za grosz poczucia rytmu, a do tego dochodzą jeszcze skali i improwizacja. To frustruje i może zniechęcać. Jednak z dołka trzeba wyjść, mając świadomość, że procesy uczenia się czegoś, zdobywania nowych kompetencji, również w firmie, nie są liniowe. Czasem szybka celebracja sukcesu w poniedziałek, może się wiązać z rozczarowaniem we wtorek. Do piątku zaś będziemy przekonani, że marnujemy pieniądze i czas. Jednak dopiero w dalszej perspektywie dowiemy się, jak jest naprawdę.
Kiedy rozmawiam z firmami o takiej cyfrowej transformacji na polu multimediów, to pod uwagę bierzemy kilkadziesiąt czynników i naprawdę niewiele z nich dotyczy technologii. Najważniejsze z nich, które są odpowiedzią na pytanie postawione w tytule, omówiłem kiedyś w podcaście EPALE Polska „18 pytań, które musisz sobie zadać inwestując w cyfrową transformację”. Zapraszam: