Popełniłem w zeszły czwartek niewybaczalny błąd. Wziąłem udział w debacie o przyszłości branży eventowej, czyli co przyniesie rok 2017. Samo wydarzenie (II Forum Branży Eventowej, organizowane przez Evential) było bardzo miłe, sama debata też. Błąd polegał na tym, że złamałem swoją generalną zasadę: nie dywagować na temat tego, co przyniesie przyszłość. Zgodnie z prawidłem ludowym: kto nie kracze, ten nie musi późnej odszczekiwać.
Oto ja w czerwonym kubraczku podczas II FBE.
No ale stało się i dyskutowaliśmy sobie o przyszłości. Każdy trochę w swoim kontekście. Generalnie się zgodziliśmy, na koniec uśmiechnęliśmy i uścisnęliśmy dłonie – wszystko zgodnie z protokołem dyplomatycznym debat, ale i szczerze, bo zarówno moderator, jak i rozmówcy – prima sort.
Tyle, że głupio mi mówić, że na przykład: rok 2017 będzie rokiem, w którym to, co wirtualne nabierze prawdziwego, biznesowego znaczenia. Pewne trendy są wróżone od lat, a w praktyce różnie z tym bywa. No a trendy, jak to trendy, nie są drogowskazami, ale raczej barometrami nastrojów. Czasem coś z tego jest, a innym razem nie. Błąd poznawczy, któremu ulegamy polega na tym, że jak już się wydarzy to, co było trendem, to jesteśmy przekonani, że rynek to przewidział. Guzik prawda. W ogóle zresztą trend to dziwne słowo.
Z drugiej strony w roku bieżącym Facebook uruchomi usługę livestream w 360 stopniach, czyli filmy sferyczne na żywo. Dla eventowców niezły kąsek. W tym roku jeszcze (chyba) tylko dla wybranych, a w przyszłym dla wszystkich. Zresztą, livestreamowcy już nieźle sobie radzą, i to również nie posiadając dużego budżetu, co pokazuje przykład mojego kolegi Błażeja i jego firmy – polecam, nie tylko dlatego, że Błażej mnie cytuje, ale dlatego, że to doskonale opisany sposób na wykorzystanie profesjonalnie bezpłatnych narzędzi. Trzeba tylko wiedzieć jak. I w tym pewnie tkwi tajemnica sukcesu.
No więc Facebook daje nam coś za darmo, ale Google też – oddając światu swoje cardboardy i nie patentując ich na milion sposobów. Dzięki temu dostęp do namiastki wirtualnego świata stał się powszechny (o czym już pisałem kiedyś tutaj), bo kartonowe gogle kosztują na Allegro od kilkunastu złotych i można je wysłać do nabywcy listem poleconym za 4,20 zł.
No to pora przejść do konkretów, o jest parę argumentów dla których warto (z punktu widzenia eventowca) rozważyć wirtualne uczestnictwo jako coś wartego zainwestowania czasu i pieniędzy w 2017 roku.
Wiadomo, że chodzi o kasę. Jak robisz niewielką konferencję na 200-300 osób, to – chcąc zrobić ją w miarę profesjonalnie i w profesjonalnym miejscu (no to zapraszam do Digital Knowledge Village), muszisz się liczyć z kosztami tzw. venue + a/v na poziomie, powiedzmy, 10 tys. zł. Oczywiście różne są miejsca i różne usługi powiązane z nimi, ale jakieś wartości przyjąć trzeba. Raczej możemy się zgodzić, że podana kwota nie jest wygórowana. Następnie mamy ważny koszt – catering. Nawet jeśli się skupimy tylko na kawie i ciasteczkach, to nie ma takiej siły, żeby przyzwoicie to wybronić za mniej, niż 15 zł od osoby. Co przy naszym założeniu daje nam dodatkowo 3 tys. zł, i jest to założenie bardzo optymistyczne. Gdybyśmy teraz podzielili ten koszt (13 tys. zł) na 200 uczestników, to mam po 65 zł, na osobę. Niby super, bo jak sprzedamy bilety za 66 zł od miejsca (a to mniej, niż większość biletów do teatru), to już zarabiamy. Tak by było, gdyby sprzedawało się samo. Dojdzie nam więc jeszcze koszt akwizycji oraz reklamy. I inne niedoceniane (jeśli nie mamy doświadczenia) dodatki, jak poligrafia, strona internetowa, prowizje od płatności online, obsługa konferencji, no i wreszcie last but not least: nasze wynagrodzenie. Ze ćwiartkę biletów przepadnie nam na rzecz osób powiązanych biznesowo, których wypada zaprosić. Nie liczę już nawet gaży dla występujących ekspertów. Każdy, kto robił taką konferencję wie, że zmieścić się w 30 tysiącach, to jak wsadzić sobie piłeczkę ping-pongową do nosa. Możliwe, ale trudne i za rok nikt nie chce tego powtarzać.
W każdym wydarzeniu ponosisz jako organizator pewne koszty stałe, a także zmienne, ale związane bezpośrednio z ilością uczestników. Jasne, że na każdym sprzedanym bilecie zarabiasz, ale jednocześniej ilość miejsca jest ograniczona. Chyba, że zapewnisz dostęp także uczestnikom on-line. Koszty, które trzeba było ponieść, zostały poniesione, a każdy nowy widz wirtualny nie generuje już kolejnych. Po prostu czasem opłaca się otworzyć dostęp zdalny do wydarzenia bo…
…można dzięki temu wyskalować imprezę naprawdę solidnie. I można z dwustu osób zrobic dwa tysiące. Kiedyś (5 lat temu) to było mało możlwie, ale dziś w zasadzie, gdy produkt jest dobry, to sposób dostępu staje się drugorzędny. Wirtualne uczestnictwo nie pyta o koszty zakwaterowania czy miejsca parkingowe. Nie wypije ci kawy i nie musisz mu drukować materiałów. Jasne, że musisz zainwestować na początku, ale bardzo szybko zmienia się to w czysty zysk.
Zysk ten z czasem rośnie, ponieważ…
…wirtualny produkt, zarejestrowany za pomocą technik audiowizualnych i udostępniony, może żyć jeszcze długo po zakończeniu eventu. Zwykły widz na drugi dzień zapomina. Raczej nie zapłaci za wspomnienie, co najwyżej za rok, jeśli impreza jest cyklicza. Jeśli jednak zarabiałeś na transmisji on-line i to było właśnie wirtualne uczestnictwo w twoim przypadku, to teraz możesz przez cały rok zarabiać na VoD.
Obecna dostępność platform e-commerce, również nastawionych na sprzedaż usług, powszechne płatności on-line i łatwność i konfiguracji, a także liczne platformy hostingowe dla wideo na żądanie o dużej wydajności i bezpieczeństwie dystrybucji danych sprawiają, że w pełni funkcjonalną platformę VoD można postawić w weekend i może być ona po prostu częścią strony wydarzenia, aby nie mnożyć zbędnych bytów. Pewnie daleko takiemu tworowi będzie do perfekcji, ale – co najważniejsze – będzie działał i zarabiał. A za rok, gdy zastanowisz się, jak sprzedawać kolejną edycję, to będzie super bonus. Bo wystarczy pokazać jak zajebiście było rok wcześniej.
No chyba, że nie było zajebiście. A tak często właśnie się to kończy. Może byśmy nawet utrwalili wydarzenie na wideo i je wytransmitowali, ale zdajemy sobie sprawę, że poza marketingiem i kilkoma ekspertami, niewiele mamy do zaoferowania. Jeśli robisz eventy masowo i bezrefleksyjnie, to faktycznie nie ma co robić kroku do przodu, bo można się potknąć o własną indolencję.
Czasem realizuję transmisje dla różnych podmiotów w ramach przetargów (jestem podwykonawcą dla zwycięzcy takiego przetargu, który organizuje cały event). Pytam wtedy klienta (tego, który przetarg organizował): „Czy ma być tak, jak w warunkach zamówienia czy jednak chcecie mieć jakiś widzów?”. Serio, są jeszcze osobniki, które potrafią rozpisać przetarg w którym ważnym punktem jest transmisja on-line, a nie ma w nim słowa o dotarciu do widza (wirtualnego uczestnika), ani co dla niego zostanie tak naprawde przygotowane. Bo gapienie się w okienko wideo w przeglądarce internetowej to raczej nie jest niezapomniane wrażenie.
I tu jest pies pogrzebany:
Drugi warunek – muszę uzyskać coś mierzalnego, a najlepiej coś, czego nie otrzymałbym, gdybym uczestniczył klasycznie. Co za tym idzie, musi mi się opłacać zostać w domu. Na pewno nie mogę być uczestnikiem drugiej kategorii, jak to ma miejsce w przypadku większości transmisji on-line.
Kolejny warunkek – koszt udziału musi być relatywny do tego, co dostaję. Tego nie zrozumieli jeszcze wydawcy e-booków, sądząc, że jeśli EPUB czy MOBI kosztuje o 1/3 mniej w porównaniu do papieru, to jest OK. Otórz ciągle jeszcze nie jest, ale jesteśmy już blisko. Widz wirtualny wie doskonale jakich kosztów nie poniesiesz dzięki temu, że on będzie oglądal z domu czy biura, a nie z miejsca eventu, więc chciałby poczuć, że twoja oszczędność to także jego oszczędność.
Powyższe modele teoretyczne i problemy, póki co, są właśnie na etapie obserwacji, a więc stają się trendami. Nie można powiedzieć wprost, czy ten rok będzie jakiś wyjątkowy. Ja mam dobre oznaki i przykłady z własnej firmy na to, że wirtualne uczestnictwo to produkt, który się broni. Jednak nie sam – i to jest wyzwanie, bo zmusza do myślenia i szukania. Nie tylko, jak to w świecie eventów, kto będzie miał największą ścianę LED czy armatkę do confetti i czyje hostessy w tym rok nie będą wyglądały jak nastoletnie prostytutki.
Zostawiam cię z tymi przemyślaniami i niedomkniętym tematem, a na koniec jeszcze parę słów ode mnie prosto z II Forum Branży Eventowej: